Wokół Wielkiej Lechii – wypis z Michała Wiszniewskiego

Szykuję się do napisania popularnonaukowej książki na temat fenomenu tzw. Wielkiej Lechii. Dociekliwość każe mi śledzić nie tylko wcześniejsze mutacje tej teorii, ale także jej adwersarzy.

Dzisiaj będzie dłuższy wypis, w którym Michał Wiszniewski komentuje tzw. Kronikę Prokosza i inne zmyślone kroniki. Wiszniewski to postać nietuzinkowa- absolwent liceum krzemienieckiego, wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim, powstaniec zmuszony do emigracji, pionier psychologii, przyjaciel Cavoura. Oddajmy mu głos:

Kroniki zmyślone Nakorsza i Prokosza, sięgające czasów przedchrześcijańskich Polski, należą do historii upadającego wraz z oświeceniem i prawością kunsztu dziejopisarskiego. Wszelako, gdy Załuski Nakorsza kronikę za najdroższy klejnot zbioru swojego poczytywał, a Kownacki wydał Prokosza w r. 1825, żadnej wątpliwości o ich autentyczności po sobie nie okazując; musimy już w tej epoce mówić o nich, dla ostrzeżenia czytelników, którym jeszcze literaturze krajowej bliżej przypatrzyć się nie przyszło.

Dziwolągi historyczne w różnych czasach i narodach zjawiały się. Zmyślone dzieje albo były poezją, albo pod ich zasłoną myśl filozoficzna się kryła. Były to pomysły, nie kłamstwa, wynalezione dla przyozdobienia prawdy, którą zastępowały, gdy ta zagineła. Pod koniec atoli wieków średnich, zaczęto w całej Europie kreślić z imaginacji początki narodów; każdy chciał mieć rodowód, którego pasmo prowadziło łatwowiernych, albo chcących się oszukać, aż do samej arki Noego. Później takie rodowody dla próżności familijnej podrabiano. Zmyślenie trochę prawdopodobieństwem osłonięte, a zawsze dla miłości własnej przyjemne, ośmielało do coraz grubszego kłamstwa, a na koniec do kłamstw bezczelnych. W początkach fałszowano genealogie dla pochlebstwa; później dla popisania się z głęboką, rzadką nauką, zaczęto fałszować dzieje. Domysły udano za dzieje. Do nazwisk, dorobiono historię; do podań zmyślano nazwiska. Ta zaraza panowała najszerzej w Polsce w drugiej połowie XVIIgo w. w czasie upadku światła; w czasie kiedy nie umiano rozróżnić wiary od wiedzy, kiedy łatwowierność była cnotą, a każde badanie już z góry potępione. Wykrzywić albo nadłatać tekst przytoczony, spolszczyć nazwisko, podstawić Polaków za Scytów, Francuzów za Gallów, Nyę za Schindę, Żywie za Zeusa czyli Jowisza, góry Nórkowskie za Noryckie, miano za dowcipne odgadnienie prawdy. Rozumowania sprzeczne z sobą, przyprószone przetoczeniami z Pliniusza, Herodota i Diodora, stały za niewzruszoną prawdę. Niektórych naszych kronikarzy, Dębołęckiego, Kleczewskiego i Aleksandra Jabłonowskiego cytaty, już na to zakrawały. Tym sposobem kłamstwu uczonej przydając powierzchowności, porobiono rodowody Toporczyków i Nałęczów; a gdy to znalazło wiarę, puste i ważności historii niedomyślające się głowy, całe kroniki zmyślać poczęły i łatać. Po różnych więc kątach Polski robiono potworne kroniki; w początkach może tylko dla ćwiczenia dowcipu, zdziwienia czytelników, popisania się z nauką; później, dla dogodzenia pysze i próżności możnych panów. Niby uczeni (bo ten co fałszuje i wykrzywia prawdę, zamiast objaśnienia, wydobycia jej z gruzów i wątpliwości, uczonym nazwać się nie może) za pieniądze (bo za to sowicie płacono) lepiąc fałsze z prawdą, zhańbili swoje powołanie i dzieje, po języku najdroższą własność krajową, fałszować nie wzdrygali się.

Za: Michał Wiszniewski, Historya literatury polskiéj t. 2, Karków 1840, s. 174-176 (ortografia cytatu uwspółcześniona).

Całość można przeczytać tutaj.

Może za kilka dziesięcioleci ktoś pochyli się nad fenomenem Wielkiej Lechii i napisze, że zaraza ta szerzyła się w drugiej dekadzie XXI wieku, czasach upadku światła… Wiele z powyższych zdań pasowałoby do opisu metod stosowanych w twórczości Bieszka, Białczyńskiego i Szydłowskiego. Najwyraźniej teorie pseudonaukowe, choć wplata się do nich genetykę, archeologię i kosmitów, chociaż obiecują otworzyć nowe horyzonty, pozostają w swej istocie bardzo konserwatywne. Starczy na dzisiaj tych wypisów, bo zdania zaczynam pisać rozwlekle niczym Wiszniewski.

PS. Żeby było zabawniej, sam Wiszniewski, ostro łający polskich łże-historyków, potrafił bujnie i po sarmacku fantazjować, gdy przychodziło do rodowodu jego własnej rodziny. Najwyraźniej w późniejszym życiu zapomniał o tym, co samemu drzewiej napisał, albo też wizja otrzymania tytułu książęcego pozbawiła go skrupułów należnych badaczowi:

“(…) [Michał Wiszniewski] w powstaniu 1846 mianowany prezesem rządu rewolucyjnego, zmuszony do ustąpienia z Krakowa, osiedlił się w Włoszech i zajmował się interesami finansowymi w Turynie i Genui a pozyskawszy względy wszechwładnego wówczas ministra Cavoura otrzymał w 1859 r. przyznanie tytułu książęcego, z zasady że podług heraldyków dom jego i herbowi Prussów pochodzili od trzech książąt panujących w Prusach a którzy zmuszeni rewolucjami przenieśli się niegdyś do polski – ma się rozumieć, że ten wywód nie zasługuje na rozbiór krytyczny- tytuł książęcy zatwierdził na królestwo szwedzkie, król Oskar II zaszczycający swymi względami Michała (…)”

Za: Adam Amilkar Kosiński, Przewodnik Heraldyczny t. II, Warszawa 1880, ss. 629-630.

Całość można przeczytać tutaj.