W Zjednoczonych Emiratach Arabskich zażyłem nieco turystyki alternatywnej. Zamiast podziwiać drapacze chmur, sztuczne wyspy i wyścigi robotów na wielbłądach (sic!), poznałem bliżej miejscowe sądy, urzędy migracyjne i komisariaty, trasę między Dubajem a Abu Zabi (ok. 150 km) pokonując czterokrotnie w nieco ponad dobę. Wrażeń miałem więcej, niż gdybym przez pół dnia gapił się na wieżowiec w kształcie żaglówki. Jednak nawet backpackerom marzącym o poznawaniu „prawdziwego oblicza danej kultury,” nie polecam dodania do listy “Ten things to do in Dubai” konieczności wyrobienia nowych dokumentów (to temat na osobny wpis). Perypetie z paszportem sprawiły, że na zwiedzanie został mi w zasadzie jeden dzień. W dodatku piątek.
Przez większość dnia, piątkowy paraliż komunikacyjny skutecznie utrzymywał mnie w okolicach hostelowego łóżka. Dopiero pod wieczór, gdy metro znowu działało pełną parą, udałem się na Deira Souq, dubajskie targowisko z przyprawami. Jak na dziecko lat dziewięćdziesiątych przystało, dobrze czuję się na tłocznych bazarach. Niestety, ruch był mały, a część straganów nieczynna (ach, ten piąteczek!). Pokręciłem się robiąc zdjęcia, aż zagadał do mnie właściciel jednego stoiska. Na straganie, w dzień nie do końca targowy, takie toczą się rozmowy:
Sprzedawca – Where are you from?
Piroman – Poland.
Sprzedawca (z entuzjazmem) – GACIEPOTACIE!
Wobec czegoś takiego nie można przejść obojętnie. Zacząłem go wypytywać o różne rzeczy. Mój rozmówca, jak na rasowego sprzedawcę przystało, co chwilę przerywał rozmowę i zachęcał przechodniów do poczynienia zakupów. Naganiał ich z równą swadą po angielsku, rosyjsku, francusku, włosku, a nawet japońsku. Trochę na oko, a trochę po strzępach rozmów rozpoznawał kraje, z których pochodzili przechodzący turyści. Jeśli brakowało mu odniesienia, tak jak w moim wypadku, zwracał się najpierw po angielsku. Gdy ruch na moment ustał, postanowił pokazać mi różne orientalne przyprawy i barwniki, o których istnieniu nie nawet miałem nawet pojęcia. W pewnym momencie wskazał przegródkę z ciemnoniebieskimi bryłkami.
Sprzedawca – Wiesz co to jest?
Piroman – Indygo?
Sprzedawca – Dokładnie. A masz pojęcie, do czego służy?
Piroman – Jako barwnik do jeansów. Pewnie niektórzy turyści sądzą, że to viagra?
Sprzedawca – O tak, to pytanie pada dość często.
Piroman – I co im odpowiadasz?
Sprzedawca – Że to viagra, tylko nieprzetworzona. Zamiast łyknąć, trzeba natrzeć odpowiednie miejsce.
Piroman – Ktoś przyszedł z reklamacją? – spytałem ubawiony.
Sprzedawca – Nikt. Najwyraźniej moje indygo jest tak dobre, że działa jak viagra. Może kupisz bryłkę na spróbowanie?
Śmiejąc się, odmówiłem. Jeśli ktoś podejmie się sprawdzić skuteczność powyższej metody, czekam na relację. Sądząc z tego, co mówił ów Arab, efekty mogą być interesujące 😉 Ostrzegam jednak pokolenie Tindera, że w Emiratach o partnerkę lepiej zatroszczyć się zawczasu. Miejscowi stróże moralności podjęli walkę ze stronami i aplikacjami matrymonialnymi. Z ciekawości sprawdziłem, czy blokada obejmuje również polskie portale randkowe. Okazało się, że musiały siać niezłe zgorszenie w Emiratach, bo również znalazły się na cenzurowanym. Poniżej print screen na dowód.
Tego wieczora zdążyłem jeszcze odwiedzić Złoty Souq i najstarszą szkołę w Dubaju, ale to do opowiedzenia innym razem…
1 thought on “Arabska Viagra”
Komentarze są wyłączone.