Marianowi Wyrzykowskiemu w 50-tą rocznicę śmierci.

Spowolnienie życia, spowodowane panującą epidemią, to dobra okazja by zająć się czymś, na co zwykle człowiekowi brakuje czasu. W tym wypadku, historią własnej rodziny. Dziś zamieszczam tekst rocznicowy, w dodatku nietypowy, bo napisany przez mojego ojca.  

Wspomnienie o dziadku

Dziś, 23 kwietnia, mija pięćdziesiąt lat od śmierci mojego dziadka, Mariana Wyrzykowskiego. Dziadek był aktorem, reżyserem, profesorem szkoły teatralnej i działaczem ZASPU. Wychował kilka pokoleń aktorów. Uczył zawodu między innymi Zbigniewa Zapasiewicza, Andrzeja Seweryna czy Piotra Fronczewskiego. Był dwukrotnie żonaty. Jego pierwszą żoną, była Czesława Szurszewska, moja babcia. Drugą zaś Elżbieta Barszczewska. Obie były aktorkami, ale to ta druga była przedwojenną gwiazdą kina i teatru.  

Ze swoją pierwszą żoną, Marian Wyrzykowski miał córkę, moją mamę Marię. Z drugą zaś syna, Juliusza. Moja mama była nauczycielką historii i uczyła w XLII LO im. Marii Konopnickiej. Julek tak jak rodzice, został aktorem. Nie zrobił jednak wielkiej kariery, choć jeszcze jako dziecko mógł poszczycić się odegraniem tytułowego bohatera w ekranizacji króla Maciusia. 

Wracając do mojego dziadka, chciałbym podkreślić jego twardy charakter. W czasach okupacji, gdy wyjście po papierosy groziło nawet śmiercią, cały czas prowadził działalność artystyczną. Przygotowywał role, reżyserował, oczywiście w podziemiu, bo z kolaboracyjnymi teatrami nie chciał mieć nic wspólnego. Jego osobiste przeżycia z czasów okupacji prześledziłem czytając jego dzienniki wydane przez Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk w 1995 r. Dzienniki opublikowała nieżyjąca już profesor Barbara Lasocka, za zgodą mojego wujka, Juliusza Wyrzykowskiego. Przesłanie, które wynika z jego dzienników i dostępnej mi garści wspomnień, jest aktualne w czasach pandemii. Sytuacje kryzysowe powodują, że dotychczasowe życie czasem się wali. Pracy, którą kochaliśmy, może już nie być. Mój dziadek by związać koniec z końcem, został kelnerem. Nie oznaczało to zerwania z aktorstwem, gdyż w wolnych chwilach, nawet nie przygotowując się do jakiejś konkretnej roli, ćwiczył różne, nawet drobne elementy sceniczne. Przykładowo, trenował rzucanie kapeluszem do gwoździa przybitego do ściany. To bardzo ważne abyśmy działali, nawet jeśli do końca nie widzimy w tym sensu.

Pisząc o dziadku muszę przypomnieć o tragedii, która wydarzyła się w naszej rodzinie. Moja babcia, nie mogła się pogodzić z odejściem dziadka. Nie umiała też najprawdopodobniej poradzić sobie z brakiem ofert teatralnych. Popełniła samobójstwo. Dla mojej mamy był to temat tabu. Kiedy pytałem, na co zmarła babcia, zwykle odpowiadała mi, że na serce. Nigdy do jej śmierci nie mogłem z nią na ten temat porozmawiać. Dziadek po śmierci babci starał się poprawić relacje z mamą i wydaje się, że mu się to udało. Mama też nie miała do niego pretensji. Nawet o to, że ją, własną córkę, oblał na egzaminie do szkoły teatralnej! Zawsze twierdziła, że lepiej że została nauczycielką. 

Jak ja osobiście pamiętam dziadka? Z jego działalności aktorskiej, pamiętam głównie wizytę za kulisami w Teatrze Polskim, gdzie grał pana Jowialskiego. Większość moich wspomnień krąży wokół życia rodzinnego. W wigilie, przyjeżdżał po nas swoim Fiatem 1300 punktualnie o godzinie 17:00, stając na ulicy Łowickiej. Wieczerzę przygotowywała Sabcia, która latami prowadziła mu dom. Dla kilkuletniego chłopca największą atrakcją okazała się maszyna do pisania, którą dziadek pozwalał mi się bawić.

Wielką pasją dziadka był rodzinny dom w Powsinie. Jego próby doprowadzenia go do stanu używalności obarczone były licznymi przeszkodami. Końcowe lata władzy Władysława Gomułki nie sprzyjały remontowaniu prywatnej własności.

Dziadek zabierał nas do Powsina w niektóre niedziele. Zwykle umawialiśmy się na poranek, ale czasem przyjeżdżał ze sporym opóźnieniem. Elżbieta Barszczewska, jego druga żona, wielka dama, potrafiła się szykować do wyjazdu godzinami. W samochodzie zawsze siadałem przy dziadku i dopingowałem go, by jechał ponad 100 km/godz. Wówczas było to łatwe do zrealizowania, bo drogi były puste. Zresztą, nie tylko w niedziele czy święta.

Dla dziadka uroczystości rodzinne, święta i imieniny były ważne. Jego popisowym numerem było zagranie zasłabnięcia po wypiciu kieliszka wódki. Wszyscy patrzyli z niepokojem co mu się stało, a on się tylko później śmiał z tych, którzy dali się nagrać jego aktorskiej próbie. Co jeszcze utkwiło mi w pamięci. Dziadek jak przyjeżdżał do nas na Kielecką w pierwszy, czy drugi dzień świąt, to moja mama zawsze zadawała mu pytanie, czy dzisiaj gra. Jeśli grał, a tak było najczęściej, to nie pił alkoholu. Teatr pozostawał dla nie go nie tylko jako zwykłe miejscem pracy, ale jakby świątynia, gdzie świat zewnętrzny nie istniał. To podejście do pracy w teatrze nie było odosobnione, pamiętam jak Elżbieta Barszczewska opowiadała nam, jak oblała kandydatkę do szkoły teatralnej. W czasie recytacji wiersza opuściła chusteczkę. Kandydatka, chcąc być uprzejmą wobec znanej aktorki, przerwała grę i ją podniosła. Tym samym oblała, bo aktor ma grać bez względu na okoliczności. Po jego śmierci, relacje mojej mamy z przyrodnim bratem i macochą pozostały bardzo bliskie. Dla dziadka było to bardzo ważne. Zrządzeniem losu Julek (zm. 2002 r.) został chrzestnym mojego syna.

Krzysztof Żuchowicz